Z Ageroli do Amalfi

Amalfi zobaczyliśmy około południa, już po tym, jak zjedliśmy pyszne śniadanie w kuchni naszej gospodyni, ale stop. Moment. Zanim Amalfi to może kilka słów o Ageroli. No właśnie.

Nocleg w tej mieścince nad wybrzeżem. Spokojne, ciche miejsce, do którego trzeba się wspiąć samochodem po pięknych serpentynach.



Tam spotkaliśmy się z Enzo, poznaliśmy wspaniałą Christinę, jego żonę. Postanowiliśmy najpierw posiedzieć, pogadać, przecież lata się nie widzieliśmy... Ale żeby posiedzieć, warto najpierw coś kupić... Organizacja kieliszków, dobrej, lokalnej mozarelli, oliwek, kiełbasy... A potem jedzenie razem tego małego co nieco na tarasie z widokiem zapierającym dech w piersiach (ale żeby nie być gołosłownym- oto zdjęcie tego widoku, ale już z rana).



Niespieszne popijanie rewelacyjnego prosecco w odpowiedniej temperaturze.... I na niby-deser czereśnie, których nazwa w sycylijskim dialekcie jest zaskakująco podobna do polskiej (wypowiada się "czirisa").
Kolacja we wsi nieopodal, takich cudowności nie jadłem od dawna. I ten powrót nocą, Enzo tak fajnie zaciągający słowo "kurrrwa".
Śniadanie zwariowane. Nie na tarasie, a w kuchni u gospodyni, kobiety zakręconej, ale tak otwartej, że nawet takich lekko pozamykanych Polaków, jak my rozkręciła... What's your name? Zygmunt? Sigismondo? Mondo! Kolorowe towarzystwo (Kubańczycy, Kanadyjczycy, w tej mieścinie, przy jednym stole, na śniadaniu, no jak to możliwe?), no i stół pełen niebiańskich smakowych niespodzianek, takich jak świeża, własnoręcznie robiona ricotta, czy ciasta, pachnące właśnie zerwanymi pomarańczami, cytrynami i miodem. Po takim poranku można było tylko wsiąść do samochodów i zjechać w dół, właśnie do Amalfi. To tam chyba, będąc na parkingu we wnętrzu góry, powiedziałem do Enzo, że życie w zasadzie jest proste, ale często sprawy sobie komplikujemy. A że jest proste? Chcieliśmy się spotkać, to się spotkaliśmy. I to gdzie. No co, nie? Enzo oczywiście po swojemu mi przytaknął. No właśnie. No tak.
Spod góry wyszliśmy wprost na główny plac Amalfi. Kolorowo, ale niezbyt głośno, turystów w sam raz.


Po obejrzeniu katedry św. Andrzeja (przy czym był to jedyny kościół, który w ogóle tym razem we Włoszech zwiedziliśmy), w której leżą szczątki tego pierwszego apostoła czas na cafe freddo, podaną w kieliszku, Aperol Spritz i oliwki. Tam się przyszło pożegnać z Enzo i Christiną, zaprosiliśmy się oczywiście, my ich do lasu, oni nas na Sycylię. Jestem dziwnie spokojny o to, że kolejne spotkanie wypadnie jeszcze w tym roku.
A potem leniwie. Spacer, niespieszny, z aparatem, choć nawet nie chciało się zdjęć robić. Ot, chłonąć to wszystko dookoła. No ale przemogłem się. Leica w takich miejscach sprawdza się wyśmienicie... Ot, takie dopełnienie tego wszystkiego... Nie zabrakło znów dobrego jedzenia, po raz kolejny pizzy z owocami morza, była drzemka na plaży na leżaku, była wreszcie kąpiel w morzu, które miało doskonały kolor turkusu i orzeźwiało (woda miała 24 stopnie).
Piękny dzień, piękne wspomnienia, do których można się uśmiechać...











Komentarze

  1. Świetnie napisany minireportaż, świetne zdjęcia. Nabiera się chęci, aby tam być :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Tu już na nartach nie pojeździmy

Analogowo- Canon AE-1 Program