Powrót w Tatry. Po raz kolejny.

Tak, w tym roku również udało mi się wyjechać w Tatry na te kilka dni. Mimo kiepskich prognoz pogody zdecydowałem się forsować plan słowacki. Już jakiś czas temu zarezerwowałem łóżko w schronisku nad Popradskom Plesem, czyli w miejscówce dobrze znanej już z zeszłego roku.
Przyjazd do Strbskiego Plesa późnym popołudniem. Pogoda- jednak niezła. Temperatura optymalna, nie za ciepło, nie za zimno. A więc do schroniska, drogą pamiętaną z poprzedniej wyprawy. Widoki niezapomniane i niezmiennie zapierające dech w piersiach.


Po zalogowaniu się w hotelu jeszcze krótka wędrówka szlakiem pewnego potoku, tu już kiedyś w tym temacie zainspirowała mnie blogerka Hemli, którą serdecznie w tym miejscu pozdrawiam. Szlak ładny, a widoki.... :)





Piątkowy poranek. Nagła zmiana prognoz. Ma być dobrze. A więc tak zwana dzida w kierunku Rysów. Tu kilka wspomnień. Na Rysy pierwszy raz wszedłem bodajże w 1992 roku wraz z paczką łojantów, od strony polskiej, szkoda, że tym razem bez żadnego z nich przyszło mi.... Jak to wyglądało...? Jak każda trasa wtedy, na wariata, no ale forma była, jednak ładnych parę kilo mniej. To z końca wycieczki, jaka świeżość :)


Po czterech latach, w 1997 wróciłem. Mimo niesprzyjających warunków. Było świeżo po opadach śniegu (w lipcu), no zabawa na całego. Ale się weszło.


Póżniej próbę podjęliśmy w 2004 roku już z D., ale warunki były wybitnie niesprzyjające. Lodowato, wietrznie, szlak był oblodzony, zero widoczności. Poprzestaliśmy na Chacie pod Rysami... (Duży byłem)


W tym roku wszystko poszło jak z płatka. Szlak przecież nie jest jakiś bardzo trudny. Mnie kręciły widoki i świadomość, że wracam tu po 18 latach... I wreszcie widoki były pełne....






Chata pod Rysami w międzyczasie mocno się zmieniła, nie wiem, czy na lepsze. Ot, kosmiczny statek Sigmy i Pi usiadł gdzieś w górach...


Podczas drogi pod górę nie towarzyszyły mi jeszcze tabuny ludzi. Ale widoki tam przyprawiają o zawrót głowy. A więc jak już doszedłem- obowiązkowy biwak i rozkoszowanie się tym, co wokół.




Jeszcze tylko pamiątkowa fotka na górze i zuruck.


 W drodze powrotnej nie mogłem się napatrzeć na galerię gankową...


i monumentalną Wysoką.


Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje- sprawdziło się jeszcze raz. Przy zejściu poniżej Chaty pod Rysami chmury zaczęły spowijać okoliczne szczyty. I tyle je widzieli...


Po jakże miłym dniu i wieczorze (dobry kryminał, Tatratea i muzyka) przyszedł poranek. Pogoda- niezła. Ale zakwasy. Nic to. Postanowiłem rozchodzić ból. Wybrałem się w kierunku Krywania. I tu znów patrzymy w przeszłość. Na Krywań wszedłem z Kubą R., był to rok 1993. 22 lata temu. Pamiętam z tamtego dnia mozolne podejście, szybowce latające nad szczytem i frustrująco długie i monotonne zejście via Tri Studnicky. A tak to wyglądało: (ramka się uchowało, bo to slajdy były, film kupiony z przypadku okazał się właśnie slajdem już po wakacjach)


Krywania próbowaliśmy też z D. w 2004 roku, ale nie udało się, generalnie góra nas przerosła, a ja wtedy zapomniałem, że do szczytu jest dużo dalej, niż się z początku wydaje.



A teraz? Muszę się przyznać, że wchodzenie dzień po dniu na Rysy i Krywań było takim moim planem maksimum. Słabością pomysłu wycieczki na Krywań była szara rzeczywistość że tak powiem timingowa. Nawet wychodząc rano czekało mnie 12-14 godzin wycieczki. Trochę przerażające, biorąc pod uwagę formę...., no nie wybitna przecież. Samozaparcie jedno, siły- drugie. Widoki w Strbskim Plesie zachęciły mnie do dalszego marszu:


Pogoda w międzyczasie się pogorszyła, ale nie na tyle, aby szczyty schowały się za chmurami. Po obejściu Małego Krywania przypomniałem sobie majestat tej góry. Idzie się, idzie, wchodzisz na jakieś 2000 metrów i widzisz, że rzeczywiście zostało jeszcze niespełna 500 metrów ściany...


Na Małym Krywaniu spojrzałem na zegarek. 14-ta. Późno.Ale kit, czołówkę miałem, ciuchy zapasowe, jedzenie, picie. Trzeba było iść.


Końcówka pod szczytem już dość wymagająca, to nie Rysy od słowackiej strony, gdzie największe problemy czekają na turystę przed Chatą pod Rysami. Tu pod szczytem było ciekawie. Troszkę adrenaliny jednak nie mogło zaszkodzić. Góra okazała swoją łaskawość :)



Zejście bez większej historii, pogoda zrobiła się ładniejsza, problemów fizycznych nie było, spokojnie doszedłem do schroniska o 21-ej, przypalając sobie czołówką na szlaku, co samo w sobie było świetnym przeżyciem. Szybka kolacja, dłuuuugi prysznic, kieliszek wina. Trochę kontemplacji, aby następnego dnia zejść do samochodu. Tak, to była udana wyprawa, coś sobie udowodniłem, coś się udało. Pora na rozmyślania o kolejnych tatrzańskich celach. Pierwsze pomysły już się pojawiły...

Komentarze

  1. Powiem szczerze, że trochę Ci zazdroszczę odwagi by tam wejść, widoki i wspomnienia są fantastyczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem więcej- będziecie gotowi- wspólnie coś wymyślimy. :)

      Usuń
  2. I jak tu nie kochać czasu za to,że stworzył i stwarza każdego dnia piękno gór i tworzy naszą linie życia...
    Miło popatrzeć na autora bloga w różnych okresach życia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, te okresy rzeczywiście bardzo się od siebie różniły, różnią, ale podmiot ten sam. :) Pozdrawiam ciepło. :)

      Usuń
  3. Ludzkość unicestwi atom. Oceany zniszczy susza, lasy pożoga. Świat się skończy, lecz góry pozostaną. Na zawsze. Niepokonana potęga.

    OdpowiedzUsuń
  4. Żartem jest, że trzeci raz wpisuję odpowiedź na Twój komentarz i wspaniały mechanizm google go nie pamięta. A za każdym razem chcę powiedzieć mniej więcej to samo. Że... warto wracać w góry. Masz rację. To tak właśnie jest. Na pytanie, dlaczego tam wracam- nie jestem w stanie udzielić jasnej odpowiedzi, zresztą na wiele innych pytań również nie. Ale próbuję. Kilka dni temu odwiedziłem mojego starego kumpla, z którym nota bene na ten Krywań 22 lata temu wszedłem. Opowiadałem o wrażeniach z teraz, pytałem, co pamięta, no nieco inaczej, nieco inne obrazy, ale bardzo szybko udało nam się znaleźć wspólne supełki w tych historiach, ładne to było... Po co ja tam? Czyż właśnie nie po to? Szukam, szukam siebie, siebie sprzed lat, siebie z dziś i z jutro, bo staję w obliczu tych slajdów, tych obrazów, wiem, że góry wyglądają tak samo, musiałem to wszystko juz widzieć, smyra mnie tam coś w podświadomości, we wspomnieniach, choć nie uciekam od nowych szlaków. Ten sam jest jednak znój, zapach i smak potu, sposób myślenia na szlaku, adrenalina, czy też euforia po zdobyciu celu. To piękna nauka samego siebie, którą wszystkim polecam... Stąd. Ciepło bardzo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Góry wysokie, co nam z wami walczyć każe?"... Każdy ma taką górę, którą w życiu musi pokonać. I wraca na szlak, nieraz po latach, walczy do upadłego. Raz szczyt zdaje się tak bliski, na wyciągnięcie ręki, to znów się oddala. A wszystko tak naprawdę jest w głowie. Pokonać słabość w sobie, osiągnąć cel. "Nauka samego siebie" - trafiłeś w sedno. Cieplutko.

      Usuń
    2. I nie tracić rozumu... W sensie- ileż razy na te Rysy chciałem wejść. Czasami trzeba odpuścić. Ale wystarczy być tam. Wąchać ten granit... Wtedy nic nie jest straszne. Zasadniczo.

      Usuń
    3. Nic nie jest straszne. Zasadniczo.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Tu już na nartach nie pojeździmy

Analogowo- Canon AE-1 Program